Ryby na wyrywki

Z krwi i kości rybak, ale z wykształcenia… hodowca koni. Wychowany w gospodarstwie rybackim, którym kierował jego ojciec Roman Strzeszyński, od najmłodszych lat interesował się przyrodą. Tata od małego uczył go nazw wszystkich gatunków ryb. Po polsku i po łacinie znał je na wyrywki. Los okazał się jednak przekorny, bo wystarczyło, że gdy miał 11 lat, otwarto po sąsiedzku nową stajnię, a młody rybak na długie lata wsiąkł w koniarstwo po same uszy.

– Intrygowało mnie zwierzę, które jest przepotężne, a daje się kierować człowiekowi. Gdy wsiadłem pierwszy raz na konia, byłem krańcowo tym podekscytowany i od tego się zaczęło. Co prawda właściciel stajni, gdy na początku mojej kariery zauważył, że w gruncie rzeczy jestem strachliwy, powiedział, że dla mnie trzeba by kupić osła. Ale nie zraziłem się, przełamałem te lęki, no i do dziś uważam, że strach jest najlepszym przyjacielem człowieka – uśmiecha się Adrian Strzeszyński.

Gdy ojciec zauważył jego pasję, to mimo, że w głębi serca zapewne ubolewał, to jednak pomógł mu znaleźć szkołę z internatem o profilu hodowli koni i osobiście go do niej zawiózł. Później była jeszcze zootechnika w Poznaniu, kursy instruktora i sędziego zawodów konnych… Słowem komplet uprawnień w tej dziedzinie.

Kobieca broń

Ale fortuna kołem się toczy, bo dwa lata temu, gdy Adrian Strzeszyński miał 37 lat, ojciec zaproponował mu przejęcie rybackiej firmy w Miłosławiu. Sam miał przy tym wątpliwości, bo nie chciał syna wsadzić na minę – gospodarstwo dzierżawione z zasobów Skarbu Państwa miało czynsz, który delikatnie mówiąc, do niskich nie należał. Co ciekawe w decyzji o przejęciu  rybackiego biznesu, pomogła żona obecnego prezesa, Natalia. Mimo, że kiedyś chciała się wyrwać do dużego miasta, to osiadła w księgowości firmy rybackiej w Miłosławiu i nie wyobrażała sobie innego życia. Wszystko u niej kręci się teraz wokół ryb.

– Na przykład w czasie odłowu lipcówki, moja żona siada na beczce i liczy ten drobiazg. Nie ma w tej dziedzinie lepszego fachowca od niej. Ale to jeszcze nic, bo gdy robimy objazd stawów „na kłusowników”, ona też jedzie i przyznam szczerze, że to ja niejednokrotnie mam większe obawy niż moja żona. W podbramkowych sytuacjach jest bardzo zdecydowana, no i dysponuje niezawodną kobiecą bronią czyli mnóstwem szybko i głośno wypowiadanych słów. Nawet Cyganie zapominali języka w gębie i musieli się zwijać w popłochu – z podziwem kiwa głową szef firmy.

Wskazówki Makłowicza

Gdy zaczął zarządzać gospodarstwem, postawił sobie kilka celów, z których najważniejszy to wykup majątku. Druga sprawa, to chciałby jak najwięcej karpi ze swoich stawów sprzedać poza okresem bożonarodzeniowym. Coraz bardziej realny staje się pomysł utworzenia łowiska dla wędkarzy wraz ze smażalnią ryb. Smażony będzie oczywiście lokalny karp, a na popitkę serwowane będzie między innymi piwo, ale oczywiście tylko piwo z lokalnego browaru w Miłosławiu. Zarówno karp z naszych stawów, jak i miejscowe piwo to dwie bardzo silne lokalne marki.

– W ubiegłym roku zawitał do nas Robert Makłowicz. Przyjrzał się naszej okolicy i gorąco namawiał na otwarcie smażalni. Obiecał udostępnić swoje receptury na potrawy z ryb i przyjechać na jej otwarcie. Ale przyznam, że inspirację do tych działań znalazłem w Stobnie u Adama Szarka, gdzie jeszcze na długo przed wjazdem na teren gospodarstwa, na polnej drodze, musiałem stać w długiej kolejce smakoszy potraw z ryb słodkowodnych. Jestem przekonany, że tego typu przedsięwzięcie przyczyni się do dywersyfikacji dochodów w mojej firmie – zwierza się prezes. – A przecież jak tylko sięgam pamięcią, to w trakcie jesiennych odłowów i tuż po nich mój tata żył w ciągłym stresie. Martwił się jak pójdzie sprzedaż, która przy złym obrocie spraw mogła wpędzić firmę w tarapaty na następne miesiące, a nawet lata – wspomina Adrian Strzeszyński.

Teraz młode pokolenie w Miłosławiu snuje coraz śmielsze plany na swoją rybacką przyszłość.