A w sionce karpie

Miała zostać mikrobiologiem, ale po maturze zdawała na kierunek Ochrony Wód Akademii Rolniczo-Technicznej w Olsztynie, żeby ostatecznie wylądować na Rybactwie Śródlądowym tej samej uczelni. Gdy któregoś wrześniowego przedpołudnia po pierwszym roku, za namową siostry, składała w dziekanacie podanie o zmianę kierunku kształcenia ponownie na Ochronę Wód, będący tam akurat Profesor Tadeusz Wojno, odwiódł ją od tego zamiaru. Swoją cegiełkę dołożyła też legendarna kierowniczka dziekanatu – Pani Janka.

– Z rybami jako dziecko miałam niewiele do czynienia. Pierwsze, co mi się kojarzy z dzieciństwa, to masowe śnięcia ryb wywołane ściekami z cukrowni Werbkowice. Huczwa była dosłownie biała od martwych ryb płynących przez mój rodzinny Hrubieszów – wspomina Maria Filipiak. – Drugie wspomnienie to zupełnie inna bajka. Gdy zbliżały się święta Bożego Narodzenia, do pobliskiego sklepiku przywożone były w beczce żywe karpie. Mojej mamie najczęściej udawało się kupić dwa albo nawet trzy, zależnie jaki był przydział w danym roku. Ryby czekały do wigilii w wanience w nieogrzewanej sionce. Smakowały wszystkim wybornie – uśmiecha się Maria Filipiak

Dziecko zrodzone w łodzi

Studia rybackie począwszy od drugiego roku pochłonęły ją bez reszty. Zaczęła też jeździć w wakacje na obozy naukowe, co jak sama wyznaje miało korzyść podwójną, również tę, że w tym czasie była zwolniona z pomagania w rodzinnym gospodarstwie rolnym. Gdy na ostatnim roku wyszła za mąż za kolegę ze studiów, Marka Filipiaka, zaczęli szukać pracy w gospodarstwach rybackich. I tak młoda para ichtiologów trafiła na staż do Siemienia, gdzie szefował Edward Łagowski.

– Dyrektor był naprawdę wymagający, ale to właśnie tam nauczyłam się z Markiem pracy na stawach karpiowych, za co jestem do dziś bardzo wdzięczna. Natomiast Halina Łagowska, żona szefa i ówczesna dyrektorka szkoły, tłumaczyła mi wiele razy, że jako kobieta powinnam rzucić to całe rybactwo z tym błotem i rybami, i przyjść do szkoły uczyć dzieci – przyznaje Maria Filipiak. Nie posłuchałam, bo byłam tak zafascynowana rybactwem, że nie zważałam na niedogodności, czy niezbyt wysokie pensje na stażu. Wszystko mi tam pasowało, nawet dojeżdżanie na rowerze czasem po 20 km na oddalone obiekty. Doszło nawet do tego, że moją córkę Magdę pojechałam rodzić bezpośrednio po zakończeniu odłowów jakiegoś stawu. Potem pocieszył mnie pewien rybak (jeden z najbardziej zaangażowanych), że on to urodził się w łódce (!).  Tylko moja mama załamywała ręce, gdy kiedyś przyjechała zobaczyć w jakich warunkach pracuje jej „wysoko wykształcona” córeczka. Po paru latach znów przeżyła rozczarowanie, gdy w Samoklęskach zobaczyła mnie pochlapaną wodą wśród ryb, a wyobrażała sobie, że w suchej i ciepłej wylęgarni zajmuję się inkubacją kurczaków – wzrusza ramionami ze śmiechem Maria Filipiak.

 

Jaka piękna laurka

Po paru latach pracy w Siemieniu dostali szansę na samodzielne kierowanie gospodarstwem rybackim w Samoklęskach. Był to skok na głęboką wodę. Dano im we władanie nie tylko nową wylęgarnię ryb, ale wymagano, żeby sztandarowy obiekt PGRyb Lublin działał od razu pełną parą.

– Nie da się przecenić wówczas pomocy Bogdana Malczewskiego, który w 1986 roku przekazywał nam we władanie nowy obiekt. Szczerze, wręcz z aptekarską dokładnością, udzielał wskazówek jak inkubować karpia, czy szczupaka – wspomina z wdzięcznością Maria Filipiak. – Z załogą nie było już tak różowo. Pamiętam, że kiedyś zwolniony z pracy za pijaństwo i inne grzeszki rybak, złożył pozew do sądu pracy i na rozprawie przedstawił między innymi zarzut wobec mojego męża, że się w gospodarstwie rządzi jakby to było jego prywatne. Na co sędzina podsumowała, że dawno nie słyszała takiej pięknej laurki dla dyrektora państwowej firmy i oddaliła pozew. Mijały lata, a wraz z doświadczeniami rosła też satysfakcja z pracy w Samoklęskach. Niedawno nasza wylęgarnia przeszła gruntowną modernizację. Teraz można inkubować jednocześnie wiele gatunków ryb w kilku obiegach wody o różnych temperaturach – dodaje z satysfakcją Maria Filipiak.