Rodzinna WSK-125

Jak tylko sięga pamięcią, a nawet wcześniej, wokoło siebie widział stawy karpiowe – w Czemiernikach, Gołębiówce, Lipie pod Stalową Wolą, Opolu Lubelskim i wreszcie w Siemieniu. Jak zresztą miałoby być  inaczej, skoro jego tata,  śp. Edward Łagowski, od skończenia technikum rybackiego w Sierakowie w 1963 roku, związany był z gospodarstwami rybackimi aż do dnia przejścia na emeryturę w 2015 roku.

– Pierwsze wspomnienia ze stawów mam z końca lat 60., kiedy Tata zabierał  naszą całą 4-osobową rodzinę na wycieczki. Rodzinnym pojazdem, a jakże, był wówczas motocykl WSK-125. Ja, jako starszy syn, siedziałem na baku, za mną Tata, potem młodszy brat Tomek, a na końcu Mama. Oczywiście nikt nie myślał o kaskach, a taka jazda wydawała się wówczas nie tylko bezpieczna, ale była także szczytem marzeń moich rówieśników – wspomina Przemysław Łagowski. – Kolejne obrazki znad stawów wyświetlają mi się w pamięci, gdy zacząłem dojeżdżać do szkoły podstawowej w Opolu Lubelskim. Dziś to nie do wyobrażenia, żeby kilkuletnie dziecko jechało samo kursowym PKS-em do szkoły, ale wtedy to było normą. Zdarzało się nawet tak, że Tata pracował od świtu na stawach, Mama jechała do pracy w szkole znacznie wcześniej, a ja wyprawiałem się na przystanek na własną rękę. Czasem nawet tego nie wiedziałem, ale nad tymi moimi wyprawami czuwały dyskretnie panie z biura gospodarstwa rybackiego – wspomina Przemysław Łagowski.

Ojcowskie koło ratunkowe

W rodzinie Łagowskich synowie odziedziczyli zainteresowania po rodzicach, choć ich drogi zawodowe nie były proste i oczywiste. Młodszy – Tomasz – skończył Technikum Rybackie w Kocku i „za mamą” wybrał pracę w szkole. Natomiast starszy – Przemysław – za młodu nie zawracał sobie głowy rybactwem, ale w latach 90. zajął się handlem rybami w Siemieniu, a w 2001 roku, w ramach prywatyzacji państwowego gospodarstwa rybackiego, objął w posiadanie dwa obiekty stawowe o łącznej powierzchni 250 ha i założył Gospodarstwo Rybackie Tyśmienica.

– Na początku czułem się o tyle pewnie, że miałem zawsze pod ręką koło ratunkowe w postaci Taty. Służył mi przez lata radą i pomocą. Do tego były to lata, w porównaniu z obecnymi, o wiele prostsze dla funkcjonowania firm rybackich. Nie było kłopotów z chorobami ryb, nie było kłopotów ze zbytem, z kormoranami ani z biurokracją – wymienia Przemysław Łagowski. – Dziś wszyscy wokół nas mają większe prawa niż my hodowcy. Obrońcy praw zwierząt, wbrew logice i faktom naukowym, wymogli na handlu ograniczenia w sprzedaży żywych karpi. Rybożerne zwierzęta mają prawo korzystać ze stawów jak ze stołówek, a my rybacy musimy się prosić, żeby dostać zgodę na ich płoszenie. Jeśli do tego doliczyć drożyznę po stronie kosztów i niskie ceny zbytu ryb, coraz bardziej skomplikowane prawo oraz kłopoty z dostępnością do wody, to obraz stawów rybnych nie jawi się w optymistycznych barwach. No już sam nie wiem, ale wraz ze wzrastającym doświadczeniem, biznes powinno się prowadzić coraz lżej, a u mnie wygląda to całkiem odwrotnie – denerwuje się Przemysław Łagowski.

 

Wigilijna tradycja być musi

Twierdzi, że obecnie kluczem do sukcesu jest zrozumienie rynku i dostosowanie się do jego reguł, ale też byłoby dobrze umieć go nieco kształtować, wpływać na przyzwyczajenia naszego społeczeństwa, przekonywać do karpia tam, gdzie jest to jeszcze niedostateczne.

– Widzę w tym rolę organizacji branżowych, żeby starały się możliwie wspólnym frontem promować spożycie karpi również poza wigilią. I tu jest szansa dla przetwórstwa. Nie możemy jednak zapomnieć, że naszym głównym obowiązkiem jest zachowanie tradycji świątecznej, w tym dbanie o sprzedaż żywego karpia jako coś wyjątkowego, gwarantującego legendarną wręcz jakość. Oczywiście w punktach sprzedaży musi być możliwość ubicia wskazanej ryby, czy jej sprawienia i sfiletowania. Jest  korzyść dla klienta w postaci najlepszej świeżości mięsa i dla nas hodowców, bo żywych ryb z odległych krajów nie zaimportuje się tak łatwo, jak schłodzone lub mrożone elementy z karpia – wyjaśnia Przemysław Łagowski.