Manufaktura rybacka

Momoty to gospodarstwo rybackie w powiecie janowskim na Lubelszczyźnie, które jest dość nietypowe, bo oprócz 180 ha stawów, są tam jeszcze użytki rolne, a za czasów PGRyb. była też tzw. produkcja zwierzęca. Szefostwo państwowego gospodarstwa w Zaklikowie na przełomie lat 70. i 80. szukało fachowca od produkcji roślinnej, zwierzęcej, ale też od chowu karpi. Kandydatem okazał się młody technik rolnik, który od razu został skierowany na praktykę na stawy w Zaklikowie, gdzie spędził całe cztery lata, zbierając doświadczenia rybackie.

– Pamiętam, że gdy pierwszy raz zobaczyłem gospodarstwo Momoty, to rzuciły mi się w oczy łąki, pola, no i stawy, ale w odbudowie. Najpierw był kapitalny remont jednego obiektu, potem kolejnego. Jak się potem okazało, stawy przed remontem mało żyzne, po nim były omal jałowe. Dopiero z biegiem lat przybywało organicznej, wierzchniej warstwy dna, a z nią stopniowo żyzności – wspomina Adam Czajka. – Gospodarstwo jest trudne w użytkowaniu, bo ciężko coś zmechanizować na większą skalę. Stawy są ułożone w tzw. paciorku, czyli jeden za drugim, przy sporym spadku terenu. Udało nam się jedynie ze wspólnikiem – Bolesławem Flisem – zbudować funkcjonalny plac manewrowy, gdzie duże samochody ciężarowe mogą swobodnie podjeżdżać pod płuczkę po ryby, które grawitacyjnie spływają z magazynów. Mimo to, gdy przychodzi moment odłowów największych stawów, trzeba zorganizować na ten czas aż 20 ludzi, bo to w większości ręczna robota. Dosłownie manufaktura. I rewolucji raczej tu się nie przewiduje – dodaje Adam Czajka.

Bartuś suchy nie wraca

Ma dwie córki, które absolutnie nie odziedziczyły po tacie pasji do rybactwa. Tak więc następców na razie nie widać, chociaż w następnym pokoleniu, to kto wie…

– Kiedy Bartuś, syn starszej córki, przyjeżdża na wakacje albo do pomocy przy odłowach, to jest go wszędzie pełno. Mimo że całkiem niedawno skończył dopiero 10 lat, niestraszna mu woda, błoto czy niepogoda. Nieważne o której godzinie pobudka – on zawsze jest w pełni gotowy – mówi Adam Czajka z błyskiem w oku. Podczas gdy jego starszy brat musi się wyspać po wieczornych gierkach komputerowych, to Bartuś od świtu na posterunku. Kiedy są odłowy, to sezonowi pracownicy od razu się uśmiechają, bo wiedzą, że mój wnuk do domu suchy nie wróci. Nosi ryby, gdy trzeba to je też waży, a nawet sortuje. Wszystkim się interesuje. Gatunki ryb zna już na pamięć. No i ciągle pyta, pyta, pyta… A to – na jakim zbożu karpie najlepiej rosną? Ile lat musi rosnąć tarlak? Ile ziaren ikry ma jedna samica? Albo – czy nie można przepędzić na zawsze te wstrętne kormorany? – uśmiecha się szczęśliwy dziadek. – To niesamowita przyjemność, widzieć dziecko tak zainteresowane przyrodą i stawami karpiowymi. Gdzieś mi tam świta myśl, że może Bartuś kiedyś przejmie mój rybacki interes, ale do tego czasu, jeśli w ogóle nastąpi, jeszcze dużo upłynie wody.

Malowane jajko musiało poczekać

Kiedy ktoś przyjeżdża nad stawy w Momotach Górnych, nie kryje zachwytu. Woda, nieskazitelna przyroda, cisza, spokój. Kiedy wyjeżdża – tęskni, żeby znów w okresie wakacyjnym tu zawitać.

– Pamiętam jak wiele lat temu wracałemz całą rodziną w niedzielę wielkanocną z kościoła. Odświętnie ubrani siadamy do śniadania. Żona przygotowała piękny stół i w momencie, gdy chwytałem właśnie malowane jajko, za drzwiami dał się słyszeć jakiś hałas. Nerwowe pukanie do drzwi i za chwilę było jasne, że malowane jajko musi poczekać – wspomina Adam Czajka. – Okazało się, że pękła grobla tuż przy mnichu i trzeba było na gwałt ratować staw z całym świeżo wpuszczonym narybkiem. Gdybyśmy dotarli z rybakami pół godziny później i nie mieli na podorędziu uniwersalnego „kleju” do grobli, czyli po prostu gnoju, to ryby poszłyby z wodą do morza. Wróciłem do domu koło obiadu, a wokół mnie roznosił się zapach „bydlęcych perfum” – wspomina rybak.

– Coraz częściej przychodzi mi do głowy taka przekorna myśl – a może by tak rzucić stawy i do emerytury na jakiś spokojny etat się załapać? – zastanawia się Adam Czajka.