Rybacka karuzela
Kultywuje tradycje rybackie po swoim ojcu Janie Skupińskim, który pracował na stawach karpiowych w majątku Stojeszyn w pobliżu Janowa Lubelskiego od roku 1928 do II wojny światowej, a następnie po jej zakończeniu był rybakiem na tych samych stawach w państwowym gospodarstwie rybackim w Potoczku, aż do lat 70. ubiegłego wieku.
– Z domu wyniosłem zamiłowanie do chowu ryb i w zupełnie naturalny sposób trafiłem do szkoły rybackiej w Sierakowie, którą skończyłem w 1966 roku – wspomina Kazimierz Skupiński. – Od razu po szkole odbyłem roczny staż w gospodarstwie rybackim w Siemieniu pod opieką Edwarda Łagowskiego, potem byłem kierownikiem obiektu w Czemiernikach, żeby tuż przed służbą wojskową zostać przeniesionym do Samoklęsk. Tam pracowałem aż do roku 1977, kiedy to po ukończeniu w trybie zaocznym technikum rybackiego, zostałem przeniesiony na stanowisko ichtiologa do Kocka. Wtedy taka karuzela na stanowiskach kierowniczych w PGRybach była stosunkowo częsta.
Pamiętny robur ze stanu wojennego
Kock nie kojarzy mu się najlepiej z powodu pewnej historii ze stanu wojennego. Przed świętami do firmy po karpie podjechał samochód dostawczy marki robur.
– Mieliśmy załadować karpie dla urzędów pocztowych w Warszawie, a dokładnie 2600 kg – skrupulatnie wylicza Kazimierz Skupiński. – Konwojent przedstawił dokumenty wystawione za pośrednictwem Centrali Rybnej, ale mimo, że coś mi w nich nie pasowało, ryby niestety musiałem wydać, bo w natłoku pracy nie było czasu i możliwości technicznych, żeby zweryfikować do końca ich prawidłowość. Minęło Boże Narodzenie, potem styczeń i luty, a pieniędzy ani słychu, ani widu. Co było robić? Wsiadłem w „żuka” i przez 2–3 tygodnie szukałem po Warszawie moich karpi, a w zasadzie firmy, która je odebrała. Niestety bez powodzenia. W konsekwencji dyrekcja PGRyb w Lublinie podjęła decyzję, że mam pieniądze zwrócić prywatnie, bo co prawda na zleceniu była pieczątka Centrali Rybnej, ale ponoć dokument był przestarzały. Tak więc zabrali mi tzw. trzynastkę, która była w tamtych czasach bardzo okazała, ale i tak zadłużenie zostało jeszcze bardzo duże. W konsekwencji musiałem też zmienić pracę i od 1983 roku osiadłem w gospodarstwie w Modliborzycach, gdzie na jednym z obiektów do dziś gospodaruję. Acha, byłbym zapomniał, a to ważne – koniec tej historii był tak samo niesamowity jak początek. Mniej więcej po roku ktoś z gotówką przyjechał do Kocka i zapłacił za te zaginione karpie. Okazało się, że dokumenty sprzedaży gdzieś zaginęły i firma kupująca przez długi czas nie wiedziała komu zapłacić. Wszystko się wyjaśniło dopiero po wielu miesiącach i w konsekwencji zwrócono mi chociaż „trzynastkę”.
Czarno to widzę
W latach 90. wspólnie z trzema kolegami wydzierżawił 144 ha stawów położonych w kilku lokalizacjach. W roku 2007 stali się już pełnoprawnymi posiadaczami tych stawów, a następnie podzielili się nimi. Od roku 2012 do rybactwa wciągnął się syn Kamil, który zdążył już od ojca przejąć wiele tajników hodowli karpi w stawach.
– Niestety, czarno widzę przyszłość karpiarstwa na takim obiekcie jak mój. Czarno dosłownie i w przenośni, bo od kilku lat zalewają nas czarne chmury żarłocznych kormoranów, które żerują już w zasadzie cały rok, trzebiąc głównie materiał zarybieniowy – bezradnie rozkłada ręce rybak z Modliborzyc. – Poza tym jesteśmy zaszyci głęboko w terenie, niektórzy z kolegów wręcz w lasach, z daleka od dużych aglomeracji miejskich i ruchliwych dróg. Stąd ryby handlowe po prostu trzeba wywieźć do ludzi. Przeżyłem ciężko w ostatnich latach dramatyczne spadki cen w wyniku zmowy przetwórców i dużych sieci handlowych, którzy dorabiali się kosztem rybaków. Doszło do tego, że kilka lat temu 75% karpi handlowych nie sprzedałem w ogóle i musiałem je wpuścić na kolejny rok hodowli. Trzeba im dać wtedy jeść, bez szans na zarobek, bo w 4. roku prawie nie rosną.
Jedyną szansą dla takich gospodarstw jak moje, to połączenie sił przy wspólnej, efektywnej ekonomicznie sprzedaży, o co dotychczas jest bardzo trudno – podsumowuje Kazimierz Skupiński.